Gamardżobat - Gruzińskie dzień dobry. Po nim zwykle pada pytanie - „skąd jesteście?” - „z Polski”. To wystarczy. Gruzińskie oczy się rozszerzają, usta ukazują komplet uzębienia, ręce otwierają się w gościnnym geście przyjęcia. „Chcecie iść do cerkwi św. Kwiryka? Tam pracuje mój ojciec. Podwiozę was do ścieżki prowadzącej pod górę. Jak dojdziecie, powiedzcie, że wy od Dimy i ojciec wam otworzy cerkiew”. Mało który turysta się tam fatyguje. Cerkiew jest umieszczona tradycyjnie na szczycie góry, nieopodal maleńkiej osady Kala, którą zwykle mija się na drodze do Ushguli - najwyżej położonej wioski w gruzińskich górach, wizytówki regionu Swanetia. Otwierana jest raz do roku, gdy pielgrzymują do niej wierni z całego kraju i zza jego granic. Gruzińskim zwyczajem odbywa się wtedy wielka uczta której początkiem jest ofiara z bydła. Zachęcone zaproszeniem Dimy, wchodzimy do maleńkiego budynku i oglądamy freski nietknięte od XI wieku. Ciasne wnętrze wypełnione jest darami do poświęcenia. Wszystkie zostały nienaruszone. To najbardziej niezwykłe wnętrze jakie oglądałyśmy w całej Gruzji. Trzeba było pójść za głosem improwizacji, trafić do mikroskopijnej wioski, gdzie nawet kierowca marszrutki z niedowierzaniem się zatrzymał żeby nas wysadzić. Natychmiast poznajemy Dimę i całą jego rodzinę. Z cerkwi schodzi ojciec i zaczyna się supra (uczta). Gamardżobat płynnie przechodzi w Gaumardżos - na zdrowie. I tak do późnych godzin nocnych.
Na
prawdę trudno wyjeżdża się z miejsc gdzie jest się tak
przyjmowanym, gdzie szutrową drogą wolno biegają całe świńskie
rodziny, chodzą konie i krowy. Gdzie podczas wędrówki do człowieka
dołącza się bezpański pies i potrafi towarzyszyć przez kilka
godzin. Gdzie nawet w rozpadającej się, na wpół wymarłej wiosce
można spotkać całe grupy bawiących się dzieci, a zewsząd widać
góry w każdym wydaniu. Zielone łagodne wzniesienia, ostre,
skaliste i zaśnieżone szczyty, lodowce i łąki z babciami
zbierającymi zioła.
Gdzie tak łatwo poczuć się jak u siebie, bo natychmiast właściciel baru się dosiada, ciekawsko wypytując zatrzymuje na cały wieczór, przedstawia swoich przyjaciół i wznosi legendarne toasty z mowami jakich uszy nie słyszały. Gdzie do człowieka podchodzi przypadkowy Gruzin i zdejmuje mu okulary żeby bezinteresownie przetrzeć. Gdzie na łeb na szyję, po górskich zakrętach, jeździ się poklejonymi taśmą marszrutkami prowadzonymi przez kompletnych straceńców, z którymi warto potargować się o kilka lari (gruzińska waluta). Gdzie dzieci jeżdżą konno na oklep, pustelnicy mieszkają w skałach, figi rosną na drzewach, jedzenie i wino są przepyszne, a śpiew trzyma za serce i nie puszcza. Tego nie sposób ująć krótko i treściwie. Zawsze będzie za mało. Bilet na kolejne wakacje czeka już na swoją kolej. Nachwamdis! (Do widzenia).
Gdzie tak łatwo poczuć się jak u siebie, bo natychmiast właściciel baru się dosiada, ciekawsko wypytując zatrzymuje na cały wieczór, przedstawia swoich przyjaciół i wznosi legendarne toasty z mowami jakich uszy nie słyszały. Gdzie do człowieka podchodzi przypadkowy Gruzin i zdejmuje mu okulary żeby bezinteresownie przetrzeć. Gdzie na łeb na szyję, po górskich zakrętach, jeździ się poklejonymi taśmą marszrutkami prowadzonymi przez kompletnych straceńców, z którymi warto potargować się o kilka lari (gruzińska waluta). Gdzie dzieci jeżdżą konno na oklep, pustelnicy mieszkają w skałach, figi rosną na drzewach, jedzenie i wino są przepyszne, a śpiew trzyma za serce i nie puszcza. Tego nie sposób ująć krótko i treściwie. Zawsze będzie za mało. Bilet na kolejne wakacje czeka już na swoją kolej. Nachwamdis! (Do widzenia).
Marta Kula